Kupiliśmy stary drewniany dom – część druga.

– W sobotę po południu przestają już jeździć.

Oderwałam wzrok od okna, za którym właśnie przetoczył się kolejny tir. Zniknął za zakrętem, ale podwójne szyby osadzone w pomalowanych na biało drewnianych ramach wciąż delikatnie drżały.

W progu pokoju stała niewysoka blondynka z okularami zsuniętymi na czubek nosa i otwartą książką w dłoni. Po okładce poznałam, że to biografia Simony Kossak. Od razu ją polubiłam.

– Całą niedzielę jest względny spokój. Jeżdżą tylko osobówki – uśmiechnęła się smutno.

Ona już widziała, że nie kupimy tego domu. Jej mąż gorliwie zachwalający Michałowi odnowioną kanalizacę w łazience jeszcze miał nadzieję, że coś z tego wyjdzie.

– Wyprowadziliśmy się stąd, bo nie mogłam już znieść hałasu – westchnęła. – Wybudowaliśmy dom we wsi obok.

To był drugi dom, który oglądaliśmy w ten weekend. W poprzednim, gdy usiadłam na plastikowym krześle stojącym na tarasie dotykałam plecami ściany domu, a kolanami ogrodzenia sąsiada. W internecie nie zmieszczono ani jednego zdjęcia, na którym dałoby się to się zauważyć. Chociaż chyba nawet gdyby się pojawiło i tak nie uwierzyłabym, że ta odległość może być tak mała. Tak samo jak teraz nie mogłam uwierzyć, że na wąskiej drodze bez pobocza łaczącej dwie nieduże wsie zapierniczają tiry.

A jednak.

Domu na wsi zaczęliśmy szukać pod koniec czerwca. Do połowy sierpnia każdy nasz weekend wyglądał tak samo. Pakowaliśmy Smalce do auta i jeździliśmy oglądać siedliska wygrzebane spośród setek ogłoszeń zamieszczanych na najróżniejszych portalach.

Mieliśmy ograniczony budżet i konkretne wymaganie. Chcieliśmy kupić drewniany dom, trochę większy niż nasze mieszkanie, położony na totalnym zadupiu, z daleka od wszelkich atrakcji, które przyciągają tłumy. Najchętniej oddalony nie więcej niż 200 km od Warszawy, z działką 2 tysiące m2 i dobrym internetem. Tyle. No i chcieliśmy wyrobić się z zakupem przed kolejną falą wirusa.

Przez niecałe dwa miesiące obejrzeliśmy ponad dwadzieścia domów.
Niektore rozpadały się na naszych oczach, chociaż foty w necie pokazywały co innego. Zaśmiecone, zniszczone i pachnące stęchlizną chałupy w ogłoszeniach zachwalane były jako „klimatyczne siedliska” i „domy z duszą”. Niektóre stały w pobliżu dyskotek-mordowni niezaznaczonych na googlach (tak, sprawdzaliśmy okolicę zanim umawiliśmy się z właścicielem), kościołów z potężnymi głośnikami (na nasze szczęście akurat ten dom oglądaliśmy w niedzielę) i sąsiadów z siedmiorgiem dzieci skaczących na trampolinie. Z niektórymi wiązały się odjechane historie o niezrównoważonych domownikach, byłych żonach żądnych pieniędzy i kłótniach rodzinnych. No cyrk na kółkach, mówię Ci.

Oglądaliśmy domy położone na suchych i bezdrzewnych działkach i te schowane między tak gęsto rosnącymi drzewami, że nie docierał do nich ani jeden promień słońca (i sygnał sieci też). Za każdym razem, gdy chociaż trochę byliśmy na „tak” wypuszczaliśmy z auta Smalce i sprawdzaliśmy jak czują się akurat w tym miejscu. Czy to może być nasz nowy dom? (I tak, wielu ludzi myślało, że nie jesteśmy do końca normalni). W jeden z weekendów, zdesperowani coraz bardziej kurczącą się liczbą domów do obejrzenia pojechaliśmy nawet na Warmię, sporo rozszerzając promień poszukiwań.

Na próżno.

Przez ten czas złożyliśmy tylko jedną ofertę zakupu. Niewielki drewniany dom położony na skraju wsi, z białym kaflowym piecem, paroma drzewkami owocowymi dookoła i właścicielką zakochaną w psach. Bolesław i Flora czuli się tam doskonale. Zanim zdecydowaliśmy się na podjęcie negocjacji oglądaliśmy go trzy razy. Coś nam nie grało, chociaż w sumie nie wiedziliśmy do końca co. Na szczęście nasza oferta okazała się zbyt niska i do zakupu nie doszło. To nie miał być NASZ dom.

Powoli łapałam kryzys i wściekałam się na kolejny zmarnowany weekend. Potrzebowałam przerwy. W sumie został nam już tylko jeden dom na liście i to wybrany bez większego przekonania, bo zdjęcia w ogłoszeniu pokazywały tylko jego wnetrze. Majkel stwierdził, że tym razem pojedzie sam, bo bedzie żałował, jeśli odpuścimy. Parę godzin później zadzwonił do mnie na mesendżerze stojąc na tle dwóch strzelistych brzóz i powiedział szczerząc się do kamerki „Mamy to.”

(ciąg dalszy w następnym odcinku :))) )

P.S. Część pierwszą przeczytasz klikając tutaj

P.s. to pierwsza nasza własna fota ze środka i chwila, w której mówię mojej mamie, że „mamy to”.


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *