Uciekliśmy z Warszawy nad morze.
Uciekliśmy od pylącej trawy, od rozgrzanego dachu naszego dwupiętrowego bloku i od przedwakacyjnego, hałaśliwego rozgardiaszu na naszym niewielkim osiedlu. I chociaż w połowie czerwca uciekamy już trzeci rok z rzędu, w tym roku jest zupełnie inaczej.
W czerwcu 2020 sezon nad Bałtykiem zaczął się wcześniej.
Wczoraj miałam wolne przedpołudnie, więc postanowiłam zostać sama na plaży po porannym spacerze ze Smalcami i podsmażyć trochę moje blado-szaro-zimowe nogi. Leżałam na brzuchu z brodą opartą na dłoniach i przez zmrużone powieki patrzyłam jak z każdą minutą plaża coraz bardziej się zapełnia.
Do szumu fal stopniowo dołączało miarowe stukanie gumowych młotków wbijających w piach paliki parawanów i szelest rozkładanych pół-namiotów. Żółte pontony, gumowe kaczki i fluorescencyjno-różowe kółka do pływania z pluskiem lądowały na falach. Wiejący od morza wiatr niósł coraz więcej pisków, śmiechów i opowieści o cioci Basi „która teraz to już naprawdę przesadziła”, o twardym jak podeszwa schabowym w stołówce i o korona-wirusie, który w tych okolicznościach wydawał mi się jakąś kosmiczną abstrakcją.
Część plażowiczów z dłońmi wspartymi na biodrach brodziła w płytkiej wodzie. Część spacerowała. Część wznosiła warownie z piachu i kopała wokół nich fosy. Czapki z daszkiem i słomkowe kapelusze wystawały ponad krawędzie kolorowych parawanów. Nasmarowane kremem z filtrem różowo-czerwone ramiona błyszczały w słońcu. Zapasowe kąpielówki pod osłoną ręcznika dyskretnie zajmowały miejsce tych zimnych i zmoczonych przez fale. Ktoś poszedł siku na wydmy. A ktoś inny do morza.
Zewsząd otaczał mnie pulsujący życiem, kolorowy, rozgadany tłum.
Pamiętam, że kiedyś bardzo lubiłam być jego częścią. Kiedyś, dawno temu, gdy rodzice zabierali mnie samochodem bez klimy do Mrzeżyna i Kołobrzegu. I jeszcze kiedyś, już w liceum, kiedy na każde wakacje jeździłam pociągiem do Jastrzębiej Góry. Kiedyś lubiłam zanurzać się w tym chaotycznym, głośnym i barwnym klimacie nadbałtyckiego lata. Chłonęłam go całą sobą. Razem z goframi z truskawkami i bitą śmietaną, dorszem w chrupiącej panierce i tanim, słodkim (JAK MOGŁAM!!) winem.
K.I.E.D.Y.Ś.
Wczoraj już po godzinie straciłam cierpliwość. Złożyłam koc, zwinęłam ręcznik i porzuciłam moją kunsztownie usypaną poduchę z piachu. Lawirując między plażowymi bazami odeszłam kilkaset metrów dalej.
I odetchnęłam.
Cisza. Spokój. Przestrzeń.
Chociaż sezon nad Bałtykiem zaczął się w tym roku wcześniej, wciąż jeszcze można znaleźć skrawek piachu dla siebie. I na tym swoim własnym kawałku piachu poczuć się jak zawsze w połowie czerwca nad morzem – bosko.
0 komentarzy